W celu świadczenia usług na najwyższym poziomie stosujemy pliki cookies. Korzystanie z serwisu lublin.eu oznacza, że będą one zamieszczane w Twoim urządzeniu. W każdym momencie możesz dokonać zmiany ustawień Twojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w Polityce prywatności.

Wydaje się w Lublinie - rozmowa z Maciejem Wijatkowskim

Wydaje się w Lublinie - rozmowa z Maciejem Wijatkowskim
13.06.202209:16

Maciej Wijatkowski swoimi przygodami mógłby obdzielić niejedną osobę. Wiele z nich zdarzyło się w czasie, gdy występował w legendarnej formacji kabaretowej „Loża 44”. I to właśnie te historie znalazły się w napisanej przez niego książce „Cztery Pary w kroku. Jak szukałem żony z bractwem satyrycznym LOŻA 44”. Loża podróżowała po całym kraju, ale zespół zawsze wyjeżdżał z Lublina i tu wracał. To stąd pochodzi i tu dziś mieszka, pracuje i tworzy Wijatkowski.

Redakcja: Od zakończenia działalności Loży minęło już trochę czasu…

Maciej Wijatkowski: No tak, trochę minęło.

R: To dlaczego właśnie teraz opowiedział pan tę historię?

MW: Ha. Po pierwsze to jest może jedna setna z tego co mam w głowie. Z tych historii i wesołych i ciekawych, historycznych wręcz. Podjąłem współpracę z wydawnictwem Stapis, które wydało tę książkę, ale w innych obszarach. Kiedyś właściciel tego wydawnictwa zaprosił mnie do takiego projektu, w którym kilka piszących osób miało za zadanie napisanie listu do wnuka. Stapis wydał książkę z listami do wnuków, które ci mają przeczytać za 50 lat. I tak to się zaczęło. Potem redagowałem teksty, aż w końcu zaprzyjaźniliśmy się i Stanisław mówi: słuchaj, a może byś spisał te swoje opowieści. I ja się zgodziłem. Zresztą te historie pojawiały się wśród rodziny, znajomych i wszyscy, z moją żoną na czele od zawsze powtarzali: weź to spisz, bo to szkoda byłoby zapomnieć. I druga rzecz, która za mną chodziła, to że są różne wersje, warianty o Loży, które nie są prawdą. Są wymyślane, jak ta gdy niby nas wywalili kałachami ze studia w stanie wojennym – nie, wcale tak nie było. To mnie trochę wkurzało, że pojawiają się ludzie którzy nie mają pojęcia (ale to nasz kraj akurat z tego słynie ;) ), a opowiadają te nasze historie. Chciałem to usystematyzować.

W książce pojawia się linia przewodnia „jak szukałem żony”. Dlaczego? Bo Stanisław powiedział, że same anegdoty to było takie wiesz, jak popularne cykle wydawnicze z dowcipami. Więc to nie o to chodziło. Stąd ten pomysł, by motywem przewodnim stało się poszukiwanie żony. Nie będę zdradzał jak to się skończyło, bo może ktoś to przeczyta ;)

No i tak, powodem powstania książki była przede wszystkim chęć utrwalenia pewnych rzeczy, a także chęć utrzymania kontaktów z wieloma ludźmi wspomnianymi w tej książce. I też ważne dla Loży daty, te których byłem świadkiem, czyli od roku 1981 do zakończenia działalności zespołu. Loża zawiązała się w 1971, a premiera pierwszego programu miała miejsce w 1972 roku, czyli właśnie mija pół wieku. I też trochę w to półwiecze celowałem. Natomiast Irek Szymański, nasz wódz jakoś nie zabierał się nigdy do opisania tej naszej historii. A Loża to jakieś 200 osób, które przewinęły się przez przez zespół.

Czyli przyczyny są takie by: utrwalić i żeby znajomi mi nie wypominali, żebym to napisał. To napisałem.

R: Ta książka faktycznie tryska anegdotami, trudno się nie uśmiechnąć gdy się o nich pomyśli i to też myślę pokazuje potencjał na opowiadanie tych historii. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to jest jakiś wycinek Waszego życia i tych lożowych przygód, ale czytam też pewnego rodzaju sentyment za tym co minęło

MW: Tak, to prawda. To zawsze tak jest, że człowiek z wiekiem wspomina z sentymentem to, co w jego życiu było fajne, wesołe, dobre. Tutaj czas podkreślić wreszcie, że mówienie o Loży 44, że to jest kabaret, to tak jak mówienie o Leszku Mądziku, że projektuje plakaty. Ale to nie o to chodzi. Loża to było takie też zjawisko socjologiczne. Myśleliśmy podobnie, mieliśmy identyczne poczucie humoru, podobne alergie… wszyscy równo byliśmy uczuleni na chamstwo, polskie typowe cwaniactwo i tego typu rzeczy. Więc to było zjawisko socjologiczne i ta nostalgia musi być wyczuwalna, bo już nie będę tutaj mówił, że dzisiejsze kabarety są nic nie warte, bo to nie jest prawda. Przynajmniej trzy bardzo wysoko cenię i nawet znam się z ich twórcami. Oni traktują mnie jako dziadka-seniora, ale to wiadomo, słusznie. Wtedy po prostu było inaczej. Nie powiem, że trudniej – inaczej w sensie przekazania dowcipu. Można nawet powiedzieć, że nam było łatwiej. Wystarczyło podjechać byle aluzją i widownia już chwytała. Ale z kolei ta widownia też musiała być na odpowiednim poziomie percepcji. Chodziło o wyczulenie na pewne rzeczy, by wyłapywać te wszystkie niuanse. W tej chwili to się nieco spłyciło. Sztandarowym przykładem jest, gdy się facet za babę przebierze i już jest śmiesznie. Ja też wystąpiłem przebrany za babę kilka razy w naszych telewizyjnych programach, ale to zawsze było w jakimś celu. Nie robiliśmy tego tylko po to, by się przebrać za babę. Więc tak, sporo jest nostalgii za tym co minęło.

R: Wielu osobom (również z tej dwusetki, która przewinęła się przez Lożę) po tym jak występowali na scenie ciężko się z nią rozstać i wybrać „normalny” zawód. Pan chyba nie miał takiego problemu?

MW: Jedno ze zmartwień mojej żony, to to, że ja po prostu taki jestem. Że ja nie byłem w życiu chyba tylko jeszcze położnym i czołgistą, a tak to już chyba każdym. Bylem i nocnym portierem w hotelu, i prezesem spółki i szefem dziennikarzy ośrodka telewizyjnego i jestem też kierowcą...

R: Taka Irena Kwiatkowska w spodniach? :)

MW: Dokładnie, w pewnym momencie to zaczyna przeszkadzać. Chociaż może tylko mnie. I chciałbym zaznaczyć, że nie ma w tym co mówię grama kokieterii. Bo ja nie byłem skoncentrowany na karierze, to była część mojego życia, bardzo fajna przygoda, natomiast w pewnym momencie to zaczyna przeszkadzać. Jak się za człowiekiem zaczynają oglądać na ulicy, czy nie można spokojnie zjeść obiadu w restauracji, bo czegoś ktoś chce i tak dalej. Poza tym, u mnie nastąpiło miękkie lądowanie. Razem z Grzegorzem Michalcem wylądowaliśmy w Radiu Lublin i Telewizji Lublin. Grzegorz zdobył wiele prestiżowych nagród za reportaże. Więc bez trudu odnaleźliśmy się w innych rolach, nie było jakiejś chęci powrotu. Zresztą, gdy człowiek był młodszy miał tak, że gdy tylko wrócił do domu, zaraz myślał, że już by wrócił w trasę. A teraz mam tak, że jak gdzieś wyjeżdżam, to już na drugi dzień chciałbym wrócić do domu. Także zmienia się optyka jeśli chodzi o pewne sprawy. Nie planuję, nie wyobrażam sobie, więc odmawiam zaproszeniom na scenę. Bardzo rzadko ulegam, gdy chodzi o poprowadzenie jakichś wydarzeń. Ale to są wyjątki. Poza tym kategorycznie odmawiam.

R: A proszę powiedzieć, jaką rolę w historii Loży, w pańskiej historii odegrał Lublin?

MW: Zasadniczą. Tu się urodziłem, tu się uczyłem w szkole nr 18 przy Długosza, potem w Staszicu, potem na UMCSie, tutaj zacząłem się bawić w kabaret przez Maurycego Polaskiego i z tego kabaretu wyjęto mnie do Loży, Loża była z Lublina… To miasto cały czas jest obecne. Zawsze powtarzam, że mam trzy ulubione miasta – dokładnie w tej kolejności, w której je wymieniam. To: Barcelona, Lublin i Lizbona i tu nic więcej nie trzeba dodawać, no chyba że wspomnę iż Maurycy Polaski nie został studiować w Lublinie, gdyż nie miał tu możliwości by studiować aktorstwo. Więc wyjechał na studia do Krakowa i tam został. Maurycy to jeden z trzech moich przyjaciół. Takich prawdziwych, nie takich jak na Facebooku. Drugi z moich przyjaciół, Mirek też Lublinianin jest prawnikiem – on wyemigrował do Olsztyna, ja tam znalazłem żonę, a on odwrotnie – wyjechał i tam się osiedlił. Nasze panie wpadły na pomysł by nas przynajmniej raz w roku spotykać. I od tamtej pory zjeżdżamy się w jednym punkcie, byliśmy: w Krakowie, Kazimierzu, w tej chwili planujemy spotkać się w Olsztynie, ale jedno z ostatnich spotkań było w Lublinie właśnie. Uświadomiłem sobie, że oni nie znają miasta. Postanowiłem im pokazać Lublin. Wypożyczyłem od MPK bus, wsadziłem całe towarzystwo do busa i pojechaliśmy: Poligonową do góry, całe miasto dookoła, obwodnicą, nowe osiedla i im dosłownie dzwoniły te dolne szczęki o podłogę, bo Lublin jaki znali i Lublin dziś to trzy razy tyle. Trzy razy ładniej. Także, ja się nie zamierzam wyprowadzać. Lubię to miasto!

R: Książka ma w sobie tę linię, która spina anegdoty w całość. Przez cały czas poszukuje pan w niej żony. Umówiliśmy, się, że nie zdradzimy czytelnikom jak te poszukiwania się skończyły, ale w porównaniu ze aktualnymi czasami, gdy młodzi ludzie szukają partnerów inaczej, często przez aplikacje, to czy ma pan dla nich jakąś radę?

MW: Nie ma takiej rady. Mogę przytoczyć stare, głupie powiedzenie: „ja ci radzę, rób jak uważasz”.

R: Jakie jest pańskie zdanie na temat współczesnej satyry? Czy w 2022 roku możemy jeszcze mówić o satyrze i jaka według pana jest kondycja polskiej sceny kabaretowej?

MW: Oglądam współczesne kabarety. Lubię niektórych i lubię ich niektóre żarty. Nie można bez przerwy być na topie. Ale są tacy ludzie, na których można liczyć. Przeraziła mnie w pewnym momencie liczba kabaretów, które zaczęły się pojawiać. Ale jest ścisła czołówka pewnych twórców. Mówimy tu o Marcinie Wójciku, Robercie Górskim czy Robercie Korólczyku z ekipą. Są naprawdę bardzo interesujące grupy: Kabaret Nowaki z tą Adą wspaniałą, Hrabi i są to pewniaki. Kilka spośród całej masy. Natomiast za dużo miałkich występów pokazywanych jest w telewizji. To psuje rynek artystyczny i scenę kabaretową.

R: Wróćmy jeszcze do książki. W naszej ocenie jest rewelacyjna. Jest doskonałą rozrywką. Liczymy na
kolejne. Czy myśli pan o następnych książkach?

MW: Być może drugie wydanie, jeśli nastąpi, będzie poszerzone. Pisuję jednak inne książki, owszem, i o nich może będzie okazja porozmawiać

R: Nasza rozmowa ukaże się na portalu dla mieszkańców i mieszkanek Lublina: Lublin.eu – czy jest coś, co chciałby pan powiedzieć Lubelakom?

MW: Ogólnie życzę na pewno zdrowia! Po drugie: więcej uśmiechu, my się za mało uśmiechamy.

R: Dziękujemy za rozmowę!